Tego ranka obudziłam się o 5:43, zanim zadzwonił budzik. To był ten szczególny moment, gdy Gdańsk jeszcze spał, a jedynym dźwiękiem był odległy krzyk mew i metaliczny jęk portowych dźwigów. Leżałam przez dokładnie siedemnaście minut w swoim lofcie w zrewitalizowanym budynku postoczniowym na Młodym Mieście. Wsłuchiwałam się w industrialną ciszę i obserwowałam, jak pierwsze promienie słońca przebijają się przez ogromne, fabryczne okna, malując geometryczne wzory na surowej, betonowej ścianie.
Moje mieszkanie odzwierciedlało transformację Młodego Miasta – surowe, przemysłowe elementy kontrastowały z przemyślanymi dodatkami. Żeliwne podpory i oryginalne stoczniowe detale współgrały z miękkimi tkaninami i starannie dobranymi meblami. Na vintage komodzie stał niedawno kupiony gramofon Pro-Ject – fanaberia, przed którą długo się wzbraniałam. Obok leżała płyta Jake’a Isaaca For When It Hurts, której dźwięki idealnie komponowały się z widokiem stoczniowych dźwigów za oknem.
Przestrzeń organizowałam wokół kilku kluczowych elementów – hipnotyzującego obrazu Fangora na głównej ścianie, którego koncentryczne koła pulsowały w porannym świetle, minimalistycznych płócien Bujnowskiego i lampie Noguchiego, którą sprawiłam sobie na trzydzieste trzecie urodziny. Wystarczyło jedno spojrzenie na te przedmioty, bym poczuła się zakotwiczona w rzeczywistości.
O 6:30 wyszłam na taras z pierwszą kawą tego dnia, parzoną zawsze w ten sam sposób, w tym samym kubku z niemal niezauważalną skazą. To był mój rytuał. Obserwowałam, jak Młode Miasto budzi się do życia. Artyści zmierzali do swoich pracowni w zrewitalizowanych halach, a programiści i projektanci do biur w modernistycznych budynkach. W pobliskiej piekarni, urządzonej w dawnym magazynie, unosił się zapach świeżego chleba na zakwasie, mieszając się z morską bryzą. To była moja własna postindustrialna idylla, gdzie historia spotykała się z przyszłością.
W garderobie wisiały wyselekcjonowane ubrania – głównie w neutralnych kolorach, z naturalnych materiałów. I ta jedna czerwona sukienka. Kupiona w małym atelier, gdzie trafiłam podczas jesiennej ulewy.
Pamiętam ten dzień dokładnie – krople deszczu uderzały o metalowy dach, tworząc hipnotyzującą melodię. Właścicielka, pani Krystyna, z przeszłością w paryskich domach mody, stała przy wysokim oknie, przyglądając się tkaninie pod światło. Gdy weszłam, nawet nie podniosła wzroku.
— Och, przemokłam — powiedziałam, strzepując wodę z płaszcza.
— Herbaty? — zapytała, odkładając materiał. – Właśnie zaparzyłam.
Jej ruchy były spokojne, wyważone. Nalała napar do dwóch porcelanowych filiżanek z przedwojennej porcelany.
— Szukam czegoś… — zaczęłam, ale przerwała mi gestem ręki.
— Wiem dokładnie, czego szukasz — powiedziała, przechodząc między wieszakami. Po chwili wróciła z czerwoną sukienką.
Uniosłam brwi ze zdziwieniem.
— Skąd pani wie?
— Czasem to nie my wybieramy — odpowiedziała, poprawiając minimalistyczną biżuterię. — Tak jak Polska wybrała mnie pięć lat temu, gdy szukałam miejsca na swoje studio. Czasem trzeba po prostu zaufać momentowi.
Miała rację. Ta sukienka była jak druga skóra, jak manifest. Właśnie w niej byłam na konferencji tego pamiętnego dnia. Teraz, patrząc na ten kawałek czerwieni w mojej szafie, wspominam tamten moment.
Nie lubię takich wydarzeń – zazwyczaj są pełne ludzi, którzy przychodzą tylko po to, by dodać kolejny punkt do swojego CV albo zrobić zdjęcie na LinkedIn. Ale pracując zdalnie od tylu lat, zaczęłam doceniać te rzadkie momenty fizycznej obecności wśród ludzi. Poszłam tam z ciekawości i z potrzeby zobaczenia czegoś poza codzienną rutyną domowego biura. Temat konferencji był mi bliski, dotykał czegoś, co sama przeżywam każdego dnia.
Stałam z kieliszkiem wody mineralnej, obserwując tłum. Zawsze fascynowało mnie, jak ludzie zachowują się w takich sytuacjach – te wszystkie małe gesty, spojrzenia, sposób, w jaki się poruszają. Każdy zdawał się grać jakąś rolę, nosić maskę dopasowaną do okazji. To było jak teatr, ale taki, w którym aktorzy nie wiedzą, że grają.
Zobaczyłam go, zanim on zauważył mnie. Garnitur w standardowym odcieniu szarości, biała koszula i jaskrawopomarańczowy zegarek na nadgarstku. Poruszał się z wyuczoną pewnością siebie, każdy gest był perfekcyjnie wykalkulowany. Ale było w nim coś, co przykuło moją uwagę. Może to sposób, w jaki jego spojrzenie, co jakiś czas uciekało w bok, jakby szukał czegoś poza tą salą. Może to drobne zawahanie przed każdym networkingowym uśmiechem.
Podszedł do mnie przy stoliku z kawą, między jednym a drugim panelem. Rzucił wyuczone pytanie o prezentacje, które zrobiły na mnie największe wrażenie. Odpowiedziałam krótko, obserwując jego reakcję. Przez moment rozważałam zakończenie tej rozmowy, ale jednak zapytałam.
— A pan? Które wystąpienie najbardziej pana zaciekawiło? — zapytałam, sięgając po filiżankę z kawą. Zauważyłam, jak jego pewność siebie na moment się zachwiała. Przez chwilę wyglądał, jakby przeglądał w głowie katalog wyuczonych odpowiedzi.
— Jeśli mam być szczery… — zaczął, po czym urwał, jakby sam zaskoczony tym początkiem. — Właściwie to żadne.
Ta nagła szczerość wytrąciła nas oboje z równowagi. On wyglądał, jakby właśnie złamał jakąś niepisaną zasadę networkingu, a ja poczułam, jak mój profesjonalny uśmiech zmienia się w prawdziwy.
— No proszę — powiedziałam. — A jednak można.
— Można co?
— Być szczerym na konferencji.
Zaśmiał się nerwowo, jego palce odruchowo powędrowały do pomarańczowego zegarka.
— To chyba nie było zbyt… profesjonalne — mruknął.
— A zawsze musi być?
To pytanie najwyraźniej go zaskoczyło. Przez chwilę patrzył na mnie, jakby nie spodziewał się, że ktoś może zakwestionować te niepisane reguły.
— Właściwie… nie wiem — odpowiedział po chwili, marszcząc brwi. — Zawsze mi się wydawało, że na takich spotkaniach trzeba… no wie pani, grać według zasad.
— Jakich zasad? — zapytałam, odstawiając filiżankę.
— No, właśnie nie wiem — znów się zaśmiał, tym razem jakoś bardziej swobodnie. — Ale zawsze wydawało mi się, że wszyscy je znają. Poza mną.
Obserwowałam, jak po raz pierwszy od początku naszej rozmowy jego ramiona się rozluźniają. Jakby wraz z tym przyznaniem się do niewiedzy spadł z nich jakiś ciężar.
— A pani? — zapytał nagle. — Pani zawsze wie, jak się zachować w takich miejscach?
— Nie — odpowiedziałam bez wahania. — Po prostu przestałam się tym przejmować.
— Jak to?
— Tak to — wzruszyłam ramionami. — W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że wszyscy tutaj tylko udają, że znają zasady.
Rozejrzał się po sali. Przez chwilę obserwował ludzi rozmawiających w małych grupkach, wymieniających wizytówki. Śmiali się dokładnie w tych momentach, w których powinni.
— To… to ma sens — powiedział w końcu, znów dotykając swojego zegarka. — Ale trochę przerażające, nie?
— Co takiego?
— Że wszyscy udają.
— Nie wszyscy — uśmiechnęłam się. — Pan właśnie przestał.
Przez chwilę milczał, jakby przetwarzając to, co powiedziałam. W jego twarzy było coś bezbronnego, zupełnie niepasującego do tego miejsca.
— To chyba dobrze? — zapytał w końcu, bardziej siebie niż mnie.
— A jak pan myśli?
— Szczerze?
— A jest jakiś inny sposób?
Znów się zaśmiał, tym razem całkiem naturalnie. Takie drobne rzeczy zawsze wydawały mi się ważniejsze niż wyuczone gesty czy starannie dobrane słowa.
— Nie wiem — przyznał. – Przez ostatnie… właściwie nie wiem ile lat, starałem się robić wszystko tak, jak trzeba. Wie pani, być odpowiednim człowiekiem w odpowiednim miejscu. Tylko czasem mam wrażenie…
Urwał, jakby zawahał się, czy powinien kończyć tę myśl.
— Jakie? — zachęciłam go.
— Że to odpowiednie miejsce jest gdzieś indziej. I że ten odpowiedni człowiek… to też nie do końca ja.
Przez moment patrzyliśmy na siebie w milczeniu. W tle słychać było gwar rozmów, brzęk szkła, wszystkie te dźwięki typowe dla networkingowych spotkań. Ale między nami powstała jakaś dziwna przestrzeń ciszy.
— A ten zegarek? — zapytałam nagle, sama zaskoczona tym pytaniem.
— Co z nim?
— Jest… dość nietypowy jak na takie miejsce.
Spojrzał na swój nadgarstek z mieszaniną zażenowania i czułości.
— To prezent — powiedział, po czym się poprawił. – Znaczy nie, właściwie to zegarek do biegania.
— Do biegania? — uniosłam brew, patrząc na jego garnitur.
— Tak — zaśmiał się. – Kupiłem go, jak postanowiłem, że przebiegnę maraton.
— I przebiegł pan?
— Nie — pokręcił głową. — Zatrzymałem się na etapie kupowania sprzętu. Ale zegarek… jakoś się do niego przywiązałem — podwinął rękaw marynarki. — Plus ma budzik, którego nie umiem wyłączyć. Czasem piszczy w najmniej odpowiednich momentach.
— Na przykład podczas konferencji?
— Na przykład — jego uśmiech stał się odrobinę szerszy. — Ale przynajmniej zawsze mam wymówkę, żeby wyjść z nudnego panelu.
To było tak rozbrajająco szczere, że nie mogłam powstrzymać śmiechu.
— Muszę już iść — powiedziałam, wciąż się uśmiechając. — Zaraz zaczyna się kolejny panel.
— Jakby co, to mogę dyskretnie uruchomić alarm — mrugnął, pierwszy raz tego dnia wyglądając na całkowicie swobodnego.
Patrzyłam, jak odchodzi w stronę sali konferencyjnej. Jego sylwetka wyróżniała się wśród innych uczestników – nie dlatego, że był inny, ale dlatego, że pierwszy raz tego dnia przestał próbować wtopić się w tłum. To zawsze fascynujące, ten moment, kiedy ktoś pozwala sobie na odrobinę prawdy.
Przecięliśmy się jeszcze kilka razy pomiędzy panelami. Krótkie spojrzenia, nieznaczne skinienia głową, a na do widzenia wymieniliśmy się wizytówkami. Jego była perfekcyjnie profesjonalna – biała, minimalistyczna, z długim tytułem pod nazwiskiem. Moja – prosta, z samym imieniem i nazwiskiem. Uśmiechnął się, jakby dostrzegł w tym jakiś żart.
Zadzwonił trzy dni później. Niby w sprawie projektu, ale szybko zeszliśmy na inne tematy. Mówił o swojej ostatniej wyprawie w Karpaty, o tym, jak znalazł tam małe schronisko po czeskiej stronie, gdzie można było się zatrzymać bez rezerwacji, i jak cudowna jest jazda po górskich szlakach na rowerze elektrycznym. Opowiadał o tym przedziwnym uczuciu, gdy podjazd pod stromą górę nagle staje się przyjemnością, a nie walką o oddech. Mówił o ciszy, która była inna niż wszystkie znane mu do tej pory.
Opowiadał o swoim mieszkaniu i ogrodzie – o tym, jak właśnie posadził młode drzewka i że to dziwne odczucie, planować coś, co urośnie dopiero za kilka lat. Mówił o koszeniu trawy z takim entuzjazmem, jakby to było jego prywatne hobby, że to najlepszy moment tygodnia, gdy może wyjść rano, uruchomić kosiarkę i po prostu iść przed siebie, słuchając tylko warkotu silnika.
Innym razem, zupełnie niespodziewanie, opowiadał o swojej rodzinie. O tym, jak czasem nie może znieść rodzinnych spotkań, a jednocześnie tęskni za nimi, gdy ich długo nie widzi. O tej dziwnej mieszance miłości i irytacji, o tym, jak męczące potrafią być relacje z najbliższymi. Nie starał się już niczego upiększać czy udawać, że wszystko jest idealne.
— To chyba normalne, nie? — zapytał. — Ta huśtawka uczuć. Raz się ich kocha, raz się ma ich dosyć.
— Chyba tak — odpowiedziałam ostrożnie, nie chcąc się zbyt pochopnie zgodzić. — A ty? Jak to u ciebie wygląda?
Uśmiechnął się, jakby czekał na to pytanie.
— Wiesz, ja zawsze jestem tym, który łączy. Tym, który stara się, żeby wszystko się nie rozpadło. W rodzinie, w związkach. To trochę jak… no wiesz, jakbym był osią, wokół której wszystko się kręci — przerwał na chwilę, jak gdyby się zastanawiał, czy nie powiedział za dużo, ale zaraz dodał. — Czasem mam wrażenie, że bez mojego zaangażowania wszystko by się rozjebało.
Próbowałam zrozumieć, co tak naprawdę mówił. Jego słowa brzmiały dumnie, ale jednocześnie jakby czuł się niezrozumiany. Jakby otaczali go ludzie, którzy nie doceniają tego, co dla nich robi.
— To może być męczące — powiedziałam w końcu.
— Jest — westchnął, opierając się o krzesło. — Ale już się przyzwyczaiłem. Po prostu nie każdy potrafi nadążyć.
To ostatnie zdanie gdzieś we mnie osiadło, choć jeszcze nie wiedziałam dlaczego. Zamilkł na chwilę, po czym spojrzał na mnie z tym szczególnym rodzajem intensywności, którą zaczynałam rozpoznawać.
— Zawsze miałem problem ze znalezieniem osób, które naprawdę mnie rozumieją — powiedział, patrząc na mnie tak, jakby sprawdzał moją reakcję. — Większość ludzi jest taka… przewidywalna. Działają według jakiegoś prostego schematu, którego ja nie potrzebuję.
Przerwał, jakby złapał się na czymś i patrzył na mnie wyczekująco.
— A co widzisz we mnie? — zapytałam, zamiast od razu dać mu odpowiedź, której oczekiwał. Nie dlatego, że brakowało mi słów, ale dlatego, że nagle zdałam sobie sprawę, jak bardzo pragnęłam jego aprobaty. Jak bardzo chciałam, by uznał mnie za wyjątkową – tak jak on sam siebie postrzegał.
Zawahał się, jakby sam nie był pewien, czy chce powiedzieć to na głos.
— Nie jesteś taka jak inni. Wydaje mi się, że nie próbujesz odgrywać żadnej roli. Nie wiem jeszcze, czy mnie rozumiesz, ale… nie jesteś kimś, kto patrzy na ludzi jak na schematy.
Zacisnęłam palce na krawędzi stołu.
— Myślę, że wszyscy czasem czujemy się niezrozumiani — odpowiedziałam w końcu. — Ale może nie dlatego, że jesteśmy wyjątkowi, tylko dlatego, że trudno jest naprawdę poznać drugiego człowieka.
Coś błysnęło w jego oczach – zaskoczenie, może uraza? Potem uśmiechnął się, ale ten uśmiech wydał mi się wymuszony.
— Ciekawe podejście — powiedział cicho, bardziej do siebie niż do mnie. — Zwykle ludzie albo od razu zgadzają się, że są wyjątkowi, albo czują się gorsi i odsuwają.
Nie powiedział tego wprost, ale czułam, że właśnie przeszłam jakiś test. Nie zdałam go tak, jak oczekiwał, ale paradoksalnie to właśnie zaciekawiło go bardziej. Zostałam dopuszczona do jakiegoś wewnętrznego kręgu w jego świecie. Pytanie tylko, czy naprawdę tego chciałam.
Coś we mnie drgnęło. Nie do końca wiedziałam, czy to było przyjemne uczucie, czy raczej rodzaj ukłucia, jakby wbijał we mnie igłę i sprawdzał, jak reaguję. Ale zanim zdążyłam się nad tym zastanowić, on już przeszedł do kolejnej historii — o podróżach, o ludziach, których spotkał, o tym, jak łatwo przewiduje ludzkie zachowania, zanim jeszcze ktoś wykona pierwszy ruch.
Wiedziałam już wtedy, że to tylko iluzja. Że jego pewność siebie jest tak naprawdę grubym murem, za którym skrywa swoją słabość. Że te wszystkie opowieści o przewidywaniu zachowań to tylko próba zakrycia czegoś, co w środku jest kruche i niepewne. I miałam rację. Choć wtedy jeszcze nie wiedziałam jak bardzo.
Z każdą kolejną rozmową coraz wyraźniej widziałam ten wzór. Po początkowej fali szczerości zawsze przychodził moment, gdy zaczynał budować swoją narrację. Historię, w której był kimś wyjątkowym, lepszym, kimś, kto widział więcej. Człowiekiem, który musi dźwigać ciężar zrozumienia, którego inni nie mają.
Po tej rozmowie długo siedziałam przy oknie, patrząc w dal. Jego słowa wciąż brzmiały w mojej głowie. Początkowo czułam się wyróżniona, zakwalifikowana do tej lepszej kategorii. Ale z czasem dostrzegłam w tym coś niepokojącego – potrzebę stawiania siebie wyżej, dzielenia świata na lepszych i gorszych. Na tych, którzy rozumieją, czyli myślą jak on, i na całą resztę.
Kiedy zadzwonił ponownie, byłam już bardziej czujna. Słuchałam uważniej, nie tylko słów, ale i tego, co kryło się za nimi. Za każdym razem, gdy opowiadał o swoich relacjach z innymi, pojawiał się ten sam motyw – wszyscy byli zawsze o krok za nim, zawsze nieco mniej świadomi, mniej wnikliwi. To on musiał być tym dojrzalszym, mądrzejszym i bardziej świadomym.
— Wiesz, czasem mam wrażenie, że tylko ty potrafisz zrozumieć pewne rzeczy tak jak ja — powiedział podczas jednej z rozmów.
Poczułam, jak wszystkie moje wewnętrzne alarmy się włączają. To był komplement, który miał mnie usidlić, wciągnąć do jego ekskluzywnego klubu. Tylko że członkostwo w tym klubie oznaczało jedno – bezwarunkową akceptację jego wizji świata. Najciekawsze było to, że nie robił tego celowo. Był autentycznie przekonany o swojej wyjątkowości, o tym, że jego perspektywa jest głębsza, prawdziwsza. I właśnie ta mieszanka szczerości, samooszukiwania się i wyuczonej wyższości, czyniła go kimś, kogo nie dało się łatwo zaszufladkować – człowiekiem o stu jeden twarzach, pełnym sprzeczności, które jednocześnie odpychały i fascynowały.
Spotykaliśmy się rzadko, ale za każdym razem był to intensywny spektakl. On w roli człowieka, który właśnie odkrył prawdziwego siebie i teraz chce się tym dzielić ze światem. Ja w roli obserwatorki, która widzi zarówno tego zagubionego chłopca z pomarańczowym zegarkiem, jak i mężczyznę desperacko budującego wokół siebie mit wyjątkowości.
Nasze ostatnie spotkanie odbyło się w Warszawie. Spóźniłam się pełne dwie godziny. Do ostatniej chwili wahałam się, czy w ogóle się pojawiać. Siedząc w samochodzie zaparkowanym pod jednym z bloków przy ulicy Wspólnej na Śródmieściu, przewalczałam wewnętrzną bitwę między ciekawością a dystansem, który starałam się zachować.
Spotkaliśmy się ostatecznie w Etno Café na Marszałkowskiej. Wzięliśmy kawę na wynos i poszliśmy w stronę centrum. Siedzieliśmy przed Pałacem Kultury, na jednej z tych ławek, które widziały już tysiące podobnych spotkań. Miasto tętniło swoim zwykłym rytmem, a my rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym.
— Dlaczego właściwie chciałeś się spotkać? — zapytałam w końcu wprost, mieszając patyczkiem w papierowym kubku.
Zawahał się, wyraźnie zaskoczony.
— Chciałem… — zaczął, a potem urwał, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nie ma gotowej odpowiedzi. — Właściwie to nie wiem. Chyba po prostu lubię z tobą rozmawiać.
Było w tej odpowiedzi coś rozbrajająco szczerego. Po raz pierwszy nie próbował budować żadnej narracji, nie starał się brzmieć mądrzej czy głębiej.
— Wiesz, czasem mam wrażenie, że ty mnie widzisz… inaczej — powiedział po chwili ciszy.
— Co masz na myśli?
— Że patrzysz na mnie tak, jakbym był kimś, kogo próbuję w sobie zagłuszyć.
Ta niespodziewana przenikliwość kompletnie mnie zaskoczyła. Może jednak nie byłam tak dobrą obserwatorką, jak mi się wydawało. A może on był bardziej świadomy, niż podejrzewałam.
— A kim nie chcesz być? — zapytałam cicho.
Pytanie zawisło między nami. Widziałam, jak walczy ze sobą – część niego chciała odpowiedzieć, druga część desperacko szukała ucieczki. Jego spojrzenie powędrowało w stronę ulicy, jakby rozważał możliwość zakończenia rozmowy. Czułam, jak narasta we mnie napięcie. Przekroczyliśmy jakąś niewidoczną granicę, a teraz balansowaliśmy na krawędzi czegoś istotnego.
— Może… — zaczął niepewnie, po czym urwał. — Może powinniśmy kontynuować tę rozmowę gdzie indziej?
Zrozumiałam. Ta ławka otoczona przechodniami, nie była miejscem na tego rodzaju wyznania. To, co miało nadejść, wymagało bardziej intymnej przestrzeni.
— Znam miejsce niedaleko stąd — powiedziałam. — Włoska restauracja. Może być?
Skinął głową jakby z ulgą. Przez moment, gdy szliśmy warszawskimi ulicami, zastanawiałam się, czy to dobry pomysł. Czy nie bezpieczniej byłoby zostawić tę rozmowę niedokończoną, zachować dystans? Część mnie chciała się wycofać, wrócić do bezpiecznej roli analizującej z boku. Ale było już za późno. Coś we mnie potrzebowało usłyszeć jego odpowiedź.
W Mamma Mii usiedliśmy przy stoliku w kącie. Wnętrze było przytulne, wypełnione zapachem włoskich ziół i czosnku. Kelner, młody chłopak z tatuażem na przedramieniu, przyniósł nam menu, ale ja już wiedziałam, co zamówię.
Parujący talerz carbonary pomiędzy nami stworzył chwilową barierę – neutralny temat, ostatnią szansę na wycofanie się. Pierwszy kęs był jak objawienie – kremowy sos, idealnie ugotowany makaron, wyrazisty smak pancetty. Przez moment byliśmy po prostu dwojgiem ludzi, którzy delektują się dobrym jedzeniem. Ale pytanie wciąż wisiało między nami, niewypowiedziane, lecz obecne. W końcu odłożył widelec.
— Więc… — zaczął, a ja wstrzymałam oddech. — Pytałaś, kim nie chcę być.
Skinęłam głową, czekając.
— Kimś, kto musi wszystkich przekonywać o swojej wyjątkowości — powiedział cicho, wpatrując się w swój talerz. — Kimś, kto ciągle udowadnia, że jest… no wiesz, lepszy, mądrzejszy, bardziej świadomy.
Zaskoczyła mnie ta szczerość. Nie spodziewałam się, że aż tak dobrze rozumie swoje zachowanie.
— Ale wiesz, co jest najgorsze? — kontynuował. — Że ja naprawdę w to wierzę. Że jestem… inny. Że widzę więcej. I jednocześnie wiem, jak pretensjonalnie to brzmi.
Zamilkł, a ja nie wiedziałam, co powiedzieć. Byłam przygotowana na wiele różnych wersji tej rozmowy, ale nie na tak surową samokrytykę.
— Dlaczego mi to mówisz? — zapytałam w końcu.
Wzruszył ramionami, jakby sam nie był pewien.
— Bo wydaje mi się, że ty to widzisz. I… chyba potrzebuję kogoś, kto to widzi, żeby nie zwariować.
Pomyślałam o wszystkich naszych rozmowach, o tych momentach, gdy próbował zbudować wokół siebie mit wyjątkowości. I o tych rzadszych chwilach, gdy pozwalał sobie na prawdziwą bezbronność. Może właśnie dlatego ta relacja była tak fascynująca – bo był w niej ten ciągły taniec między autentycznością a iluzją.
— A wiesz, co ja widzę? — zapytałam, odkładając widelec. — Kogoś, kto desperacko próbuje udowodnić światu swoją wartość. I kto nie zdaje sobie sprawy, że ta wartość istnieje niezależnie od tego, czy jesteś tym lepszym, czy nie.
Słuchał uważnie, jego oczy były szeroko otwarte, jakby pierwszy raz usłyszał taką perspektywę.
— To dziwne — powiedział po chwili. — Zwykle ludzie albo kupują tę moją wersję, albo… po prostu odchodzą.
— A ja?
— Ty patrzysz. Po prostu patrzysz. I widzisz więcej, niż bym chciał. Ale to… to chyba dobrze?
W jego głosie było tyle niepewności, że przez moment zobaczyłam w nim to zagubione dziecko, którym kiedyś musiał być. Dziecko, które postanowiło, że będzie wyjątkowe, bo tylko tak zdoła przetrwać.
— To zależy… — zaczęłam. — Czy naprawdę chcesz, żeby ludzie cię widzieli? Takim, jaki jesteś? Ze wszystkimi tymi niespójnościami, z tym ciągłym rozdarciem między autentycznością a pozorowaniem?
Milczał przez dłuższą chwilę, mieszając widelcem w talerzu. Gdzieś w tle kelnerzy rozmawiali po włosku, radio grało cichą melodię Ennio Morricone.
— Wiesz, co jest najtrudniejsze? — zapytał w końcu. — Że już sam nie wiem, co jest prawdziwe. Czasami budzę się rano i myślę: kim ja właściwie jestem, gdy nikt nie patrzy? I… kurwa. Nie znam odpowiedzi.
Było w tej wypowiedzi coś, co poruszyło mnie bardziej niż wszystkie nasze wcześniejsze rozmowy. Ta niepewność, to przyznanie się do zagubienia – to nie był już człowiek, który musiał być mądrzejszy i głębszy od innych. To był po prostu ktoś, kto stracił kontakt z własną prawdą.
— Myślę, że wszyscy mamy takie momenty — powiedziałam. — Różnica polega na tym, czy przyznajemy się do nich, czy budujemy kolejne warstwy pozorów.
Spojrzał na swój pomarańczowy zegarek, jakby szukał w nim jakiegoś punktu zaczepienia, czegoś stałego i pewnego.
— Ten zegarek to jedyna rzecz, która zawsze przypomina mi, kim naprawdę jestem. Gdy go zakładam na te wszystkie biznesowe spotkania, czuję się trochę jak… sabotażysta — zaśmiał się cicho. — Jakbym przemycał kawałek prawdziwego siebie do świata iluzji.
Przez krótką chwilę widziałam go w całości – wszystkie jego sprzeczności, cały wysiłek, jaki wkładał w budowanie swojego wizerunku, ale też tę prostą tęsknotę za autentycznością. I po raz pierwszy poczułam coś więcej niż tylko fascynację.
— Co teraz? — zapytał, gdy wychodziliśmy z restauracji.
Zapadał zmierzch, ulice Warszawy rozświetlały się kolejnymi neonami.
— Nie wiem — odpowiedziałam zgodnie z prawdą. — Może po prostu pozwolisz sobie być. Bez tego ciągłego sprawdzania, czy jesteś wystarczająco wyjątkowy.
— A ty? — spojrzał na mnie z czymś nowym w oczach. — Co dalej?
Zatrzymałam się na chodniku. To było dobre pytanie. Przez długi czas obserwowałam świat zza bezpiecznej bariery.
— Myślę, że nadszedł czas, żebym też przestała się chować — powiedziałam, zaskakując samą siebie tą szczerością.
Uśmiechnął się lekko, jakby właśnie na to czekał.
— Możemy po prostu… spróbować być sobą? — zapytał cicho. — Bez tych wszystkich gier?
Szliśmy wolno ulicami Warszawy, wieczorne powietrze było ciepłe, a miasto pulsowało swoim własnym rytmem. Czułam jakąś nową lekkość, jakby coś, czego dotąd nie dostrzegałam, nagle stało się jasne.
— To chyba nie będzie łatwe — zauważyłam. — Dla żadnego z nas.
— Pewnie nie — przyznał. — Ale może właśnie dlatego warto spróbować.
Po raz pierwszy tego wieczoru roześmialiśmy się oboje – szczerze i bez ukrytych znaczeń. To był moment, gdy nasze światy – ten, który starannie zbudowałam, i ten, który on kreował swoimi opowieściami – zderzyły się i stworzyły coś nowego. Nie mieliśmy pojęcia, dokąd to prowadzi. Ale było w tej niepewności coś pięknego – jak w niedokończonej kompozycji Fangora, w porannym słońcu odbijającym się w wodach Motławy, w tych wszystkich pozornie przypadkowych momentach, które prowadzą nas do spotkania z prawdą.
Kiedy żegnaliśmy się przy moim samochodzie, nie było niezręczności ani wyreżyserowanych gestów. Po prostu dwoje ludzi, którzy postanowili pozwolić sobie na autentyczność.
— Dziękuję — powiedział, zanim wsiadłam do auta. — Za to, że pokazałaś mi kierunek w tym całym chaosie. Za to, że nie pozwoliłaś mi się oszukiwać, nawet kiedy bardzo się starałem.
Zawahałam się, szukając właściwych słów.
— A ja dziękuję, że mi zaufałeś — odpowiedziałam w końcu. — Że pozwoliłeś mi zobaczyć nie tylko te wszystkie maski, ale i to, co pod nimi.
Staliśmy przez chwilę w ciszy, która była bardziej wymowna niż wszystkie nasze wcześniejsze rozmowy.
— Ta czerwona sukienka… — zaczął nagle. — Od początku wiedziałaś, że przyciągnie uwagę, prawda?
Uśmiechnęłam się, przypominając sobie deszczowy dzień w atelier pani Krystyny.
— Niektóre rzeczy same nas wybierają — powiedziałam, dotykając kluczyków. — Tak jak niektóre spotkania.
Odjechałam, a w lusterku wstecznym widziałam, jak jego sylwetka malała, aż w końcu całkowicie zniknęła. Ale wiedziałam, że ta znajomość, ta chwila, ten moment prawdy pozostanie z nami obojgiem.
Wracając do domu, mijałam kolejne miasta i miasteczka pogrążone w ciemności. W radiu leciała cicha muzyka, która idealnie komponowała się z moimi myślami. Zastanawiałam się, jak jedna rozmowa może tak wiele zmienić – nie tylko w postrzeganiu drugiej osoby, ale przede wszystkim w spojrzeniu na siebie.
Przez długi czas stałam z boku – bezpieczna w swojej roli, analizująca. Moja przestrzeń była przemyślana, każdy przedmiot starannie dobrany, nawet ta czerwona sukienka – wszystko to tworzyło obraz siebie, który budowałam. Może nie tak oczywisty jak jego maski, ale równie starannie skonstruowany.
A teraz? Teraz czułam, że sama zostałam dostrzeżona. Że ktoś przebił się przez moją własną maskę – tę, o której istnieniu nawet nie wiedziałam. Zawsze łatwiej dostrzec cudze iluzje niż własne.
Ta myśl była jednocześnie przerażająca i wyzwalająca. Przerażająca, bo oznaczała, że muszę spojrzeć w głąb siebie z tą samą przenikliwością, z jaką analizowałam innych. Wyzwalająca, bo po raz pierwszy od dawna czułam, że ktoś widzi mnie naprawdę – nie tylko tę starannie skonstruowaną wersję mnie, niezależną, przemyślaną kobietę z idealnie urządzonym życiem, ale tę prawdziwą, która też czasem nie wie, kim jest, gdy nikt nie patrzy.
Czy właśnie o to chodziło? Że przez całe życie kryłam się w roli obserwatorki, doradczyni, tej, która pozornie ratuje innych – bo łatwiej było patrzeć na cudze życie niż dostrzec prawdę o sobie?
Gdy dotarłam do domu, było już po północy. Weszłam po schodach, czując każdy krok w zmęczonych nogach. Mieszkanie powitało mnie tą samą ciszą, którą zostawiłam, wyjeżdżając do Warszawy. A jednak coś było inaczej. Jakby przestrzeń, którą znałam, nagle pokazała mi się w nowym świetle.
Usiadłam przy oknie, wpatrując się w nocne miasto. Zastanawiałam się, co dalej. Czy ta znajomość przetrwa? A może właśnie osiągnęła swój cel? Może byliśmy dla siebie tylko lustrami, w których mogliśmy zobaczyć prawdę o sobie?
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ta relacja zostawi we mnie aż tak głęboki ślad. Przez kolejne miesiące czułam się coraz gorzej, choć nie rozumiałam dlaczego. Przecież nasze pożegnanie było spokojne, dojrzałe. Byłam przekonana, że wyniosłam z tej znajomości wartościową lekcję.
A jednak budziłam się z uczuciem ciężaru na klatce piersiowej. Łapałam się na analizowaniu naszych rozmów w kółko, kwestionowaniu własnych osądów, zastanawianiu się, czy nie przeoczyłam czegoś istotnego. Jego głos wciąż rozbrzmiewał w mojej głowie: „Zawsze miałem problem ze znalezieniem osób, które naprawdę mnie rozumieją”.
Z czasem zrozumiałam, że to, co brałam za więź, było w dużej mierze wzajemnym lustrem. Każde z nas szukało w drugim potwierdzenia czegoś, czego nie mogliśmy znaleźć w sobie. Jego autentyczność, podobnie jak moja, była wtedy jak szkice – pełne potencjału, ale jeszcze niedopracowane.
Musiałam odbyć tę podróż do samej siebie, by zobaczyć pełniejszy obraz. Ta relacja pokazała mi coś ważnego – że prawdziwa autentyczność nie polega na byciu kimś wyjątkowym, ale na akceptacji własnej zwyczajności i niedoskonałości. I choć nasza znajomość nie przetrwała, to czuję wdzięczność za lekcję, którą dzięki niej otrzymałam. Paradoksalnie, dopiero to spotkanie dwóch niedoskonałych ludzi pozwoliło mi poznać prawdziwą siebie – tę, która nie potrzebuje niczyjej aprobaty ani potwierdzenia.
Teraz, siedząc w moim lofcie na Młodym Mieście w Gdańsku, patrzę na stoczniowe dźwigi przez duże okna i wspominam tamte chwile. Minęło sporo czasu. Życie potoczyło się dalej – przeprowadziłam się, zmieniłam pracę, poznałam nowych ludzi.
Czerwona sukienka wciąż wisi w mojej szafie, choć rzadko ją noszę. Stała się czymś więcej niż ubraniem – symbolem tamtego czasu, tamtych spotkań, rozmów i, ostatecznie, jednej z najważniejszych lekcji w moim życiu.
Nie wiem, gdzie teraz jest ani co robi. Niektóre relacje nie są stworzone, by trwać – są jak katalizatory: inicjują przemianę i znikają. Ale jestem pewna, że ta znajomość, ta krótka wymiana prawd, zmieniła w nas obojgu coś fundamentalnego. A takich zmian nie da się cofnąć – można tylko iść dalej, z nową świadomością i nowym spojrzeniem. Wziąć głęboki wdech, rozluźniający wydech i po prostu uznać, że jest dobrze. Naprawdę dobrze.
Całkiem niezłe. Spodobało mi się, że bohaterka nie dała się złapać na gadkę tego gościa, który udawał takiego wyjątkowego. Sam znam takich typów co zawsze muszą być mądrzejsi od innych. Te opisy Gdańska i mieszkania fajnie oddają klimat mojego miasta. Historia ma sens i nie jest przesłodzona jak większość takich opowiadań. Daje do myślenia, że wszyscy trochę udajemy przed innymi i przed sobą. Wielki plus za mocny tytuł, masz do nich nosa 😉
Dzięki za szczery komentarz! 😊 Też uważam, że niektóre historie lepiej smakują bez nadmiernego lukru – życie rzadko jest czarno-białe, a już na pewno nie w relacjach międzyludzkich. Świetnie, że klimat Gdańska Ci się spodobał, dla mnie to miasto ma w sobie coś wyjątkowego, może nawet magicznego. A co do tytułów… to chyba kwestia intuicji, bo na pewno nie głębszego przemyślenia ani analizowania. A może to one wybierają mnie? 🤭
Bardzo daje do myślenia. Pokazuje to, że każdy z nas ma dwie osobowości: jedną, którą pokazujemy ludziom i drugą, którą trzymamy dla siebie w zaciszu własnego domu. Zmusza do zastanowienia się nad tym, jacy naprawdę jesteśmy, a jacy chcemy być w oczach innych. Trafiło prosto do mojego serca.
Bardzo dziękuję! 💛 Cieszę się, że ten tekst Cię poruszył. Myślę, że wszyscy mamy w sobie te warstwy – pytanie tylko, w jakim stopniu świadomie nimi żonglujemy. To historia, która była dla mnie wyjątkowo ważna do napisania, więc tym bardziej cieszę się, że trafiła do Twojego serca.
Przez chwile byłam nim zafascynowana, podobnie jak bohaterka. Potem zaczęłam być podejrzliwa, a na koniec zaczął mnie drażnić. Doceniam dojrzałość i spokój bohaterki.
Jak zwykle podziwiam warsztat pisarski
Dziękuję! Fajnie, że dałaś się wciągnąć w historię.